Historia mojej przygody z tą książką jest dłuższa niż trasy w rajdach samochodowych. Początek mnie zachwycił. Pamiętam go do tej pory, i podejrzewam, że na długo zostanie w mojej głowie. Ostre spięcie dwóch mocnych facetów, niewypowiedziana miłość i opiekuńczość, oraz silne słowa, które musiały paść. Chyba mnie to zauroczyło. A potem było spokojnie. Spokojnie i jeszcze raz spokojnie. Niemal do połowy. Czytelnik unosi się na łagodnych falach i grzeje w promieniach słońca. W pewnym momencie dochodzi do sceny płomiennej i… I wtedy przerwałam. Phantero, zabij mnie nawet nie wiem z jakiego powodu. A potem jakoś ciężko było mi wrócić, choć przyznaję, że pamiętam tę książkę bardzo dobrze.
Jakoś tak rzuciłam się dzisiaj aby dokończyć i w sumie za jednym pociągnięciem to zrobiłam.
I jak?
Ja nie wiem jak to możliwe, ale bardzo podobała mi się ta historia. Od samego początku, od kłótni i zapowiedzi poszukiwania odpowiedzi, gotowości do usłyszenia tych odpowiedzi. Przez młodą dziewczynę w podkolanówkach i z pędzlem w ręku, która w pewnym momencie skacze. Odważyła się i skoczyła w walce o siebie i swoje miejsce w pewnym małym miasteczku na wyspie. Po to, aby później skakać nie raz, i do kolejnych skoków przekonywać młodego gniewnego również poszukującego.
Cóż, podobała mi całość historii, nawet wredny ojciec, obrzydliwy mąż, różowe poręcze. I choć zakup domu nie był niespodzianką, akcja z koszulką Zandera mocno mnie zaskoczyła.
Podsumowując, było mi bardzo dobrze podczas lektury tej książki. Nie spodziewałam się, ani, ani. Bardziej chciałam odhaczyć i zaliczyć. Przeciągnęło się na dłużej.
Zaskoczona jestem sobą. Nawet gorzej, bo przyznaję, że mam ochotę na części wcześniejsze.