Fragment powieści: W ten fatalny poniedziałek, późnym latem 1801 roku*, Margaret Pargeter zbudziło bicie dzwonów kościelnych w londyńskim City oznajmiające godzinę szóstą. Odkąd przyszła na świat, mieszkała w City przy ulicy Holly Lane i znała na pamięć sposób, w jaki głosy poszczególnych dzwonów krzyżowały się i splatały w jedną melodię, a potem powracały każdy do snucia własnego wątku. Pierwszy uderzał dzwon u Sw. Albana przy Wood Street, potem włączały się kościoły Św. Idziego, Najświętszej Marii Panny i Św. Alfega, a następnie, wszakże nie razem, zaczynali dzwonić u Św. Olafa na Old Jewry i u Św. Anny na Aldersgate. Aż w końcu, nieomal nad samą jej głową, odzywał się władczo potężny basowy dzwon katedry Św. Pawła. Przy początkowych jego dźwiękach Margaret otwierała oczy i leżała wygodnie, śledząc plamki słoneczne na suficie w błogim oczekiwaniu na pełne brzmienie madrygału dzwonów i z uśmiechem zgadując, co jej przyniesie nowy dzień.
Nie minęła jednak nawet minuta, a dziewczyna z niezadowoleniem zmarszczyła czoło — przecież był poniedziałek! Zawiłego przechodzenia melodii w odrębne wątki nie zakończyła całkowita cisza, lecz jeden jedyny, samotny, żałosny ton powtarzany raz po raz, bez ustanku. To w kościele Św. Grobu biła ostatnia godzina skazańców z więzienia Newgate. Szubieniczny poniedziałek — żadna nowość. Upływał zawsze w takim samym nastroju okrucieństwa: bicie dzwonów, odświętny tłum, modły pokutne, egzekucje i wiwaty. Nic w tym również nie było nowego, że Margaret pośpiesznie odpychała od siebie myśl o tym ceremoniale. Była młoda, miała dopiero siedemnaście lat. I prawdę mówiąc — nie wstydziła się tego — wolała radosne strony życia.
Przy wtórze uporczywego bicia dzwonu londyńskie City zaczynało nowy tydzień. Do pokoju Margaret docierały wesołe odgłosy świata żyjących, z początku nieśmiało wraz z klepaniem kielni o cegły, a potem odważniej ze stukotem kroków, słowami powitania czy wybuchem śmiechu. Nagle zabrzmiał ostry tętent kopyt końskich, krzyk i litania złorzeczeń.
Dziewczyna, zaciekawiona, wyskoczyła z łóżka. Niewielu zazwyczaj jeźdźców zapuszczało się w wąskie przejście między Holly Lane a Paternoster Row.
Może to pijak czy umykający złodziej?
Podbiegłszy do okna dojrzała już tylko pochyloną sylwetkę mężczyzny w momencie, gdy skręcał raptownie ku Cheapside oraz bok i ogon jego wierzchowca. Pozostawił po sobie niesłychane zamieszanie. Przed księgarnią Pargeterów, pod samym oknem Margaret, upadł stolarz i gramoląc się z ziemi głośno przeklinał. Jeździec strącił mu z ramienia torbę pełną narzędzi; piłka, młotek i hebel w nieładzie leżały na bruku. Trochę dalej do drzwi apteki ciasno przywarła mleczarka. Wprawdzie wiaderka z mlekiem nadal zwisały bezpiecznie z nosideł, ale suknię dziewczyny splamiło błoto, z twarzy zaś nie znikła bladość przerażenia. Natomiast murarze i cieśle zaprzestali pracy przy narożnym domu i skupieni razem wygrażali pięściami w kierunku, w którym znikł sprawca zamętu.
Margaret wybuchnęła śmiechem. Dzień rozpoczęła nie lada heca! [...]