Słońce zachodzące za odległymi górami napełniało przestrzeń czerwonawym światłem. Od północy rozległ się grzmot. Wieczór był chłodny.
Cztery ostatnie dni Mike Greywolf spędził na płaskowyżu, pasąc owce i teraz, gdy promienie słońca oświetlały wierzchołki gór, poczuł, że czas już wracać do domu. Był głodny, zziębnięty i nie mógł się już doczekać chwili, gdy znów usiądzie przy kominku w towarzystwie rodziny, nad wielką miską baraniego gulaszu babci. Był nawet gotów po raz kolejny wysłuchać opowieści dziadka o Długim Marszu Indian Nawaho i cierpliwie doczekać chwili, aż z drewna płonącego w kominku pozostaną tylko czerwone węgielki, a dziadek opuści siwą głowę na piersi i wyda z siebie donośne chrapanie.
Naraz z doliny pod płaskowzgórzem dobiegły dwa wystrzały, a po chwili cała seria, niczym odgłos wystrzelonej racy.
Jednak najbardziej poruszył go krzyk. Odruchowo rzucił się na ziemię i zsunął po stromym, niebezpiecznym urwisku w stronę, skąd dochodziły strzały. Nad jego głową rozległa się kolejna seria i znów przeraźliwe krzyki. Tym razem Mike poczuł na plecach zimny dreszcz. Krzyki dochodziły od strony hoganu jego ojca, położonego nisko w dolinie.