Autor w tej książce narzeka na pecha, który sprawia, że stanowczo za często pojawia się w nieodpowiednim czasie w nieodpowiednich miejscach – na przykład w najbliższym sąsiedztwie zabójstwa ministra sportu Jacka Dębskiego. O tym pisze po raz pierwszy:
Jedliśmy spaghetti piliśmy rozcieńczoną wódkę w wysokich szklankach. Potem tę skromną kolację media przedstawiały jako szaloną pijacką orgię. W czubie miała jedynie Inka, ale ją traktowaliśmy tylko jako ozdobnik spotkania, ładny bibelot. Jacek w szafie grającej znalazł płytę swojego ulubionego artysty – Demisa Roussosa. Wziął pięciozłotówkę i puścił nam koncert z całego krążka. […]
Ze swoim towarzystwem zaczął się żegnać jeden z Włochów. Wyszedł, ale natychmiast wrócił, najwyraźniej czymś wystraszony. A to dlatego, że trafił akurat na tę chwilę, gdy padł strzał i Dębski osunął się na ziemię. W restauracji nic nie było słychać, bo Roussos akurat wtedy jęczał z szafy: „Good Bye, My Love, good bye”.