Bardzo dawno temu, gdy byłem uczniem szkoły podstawowej (chyba V klasa) miałem pewną przygodę. W czasie przerwy na korytarzu, patrzyłem przez okno, jak jeden z uczniów (z innego okna) puszcza samoloty, które zgodnie z prawem grawitacji, w ostateczności lądowały na chodniku. Efekt zabawy był super, ale dyrekcja, obsługa (panie sprzątające) nie pochwalały tego, bo to była dodatkowa praca przy sprzątaniu. Tak się złożyło, że na dole budynku był tylko wicedyrektor szkoły, który zauważył końcówkę tej zabawy, a konkretnie lecący samolot i traf tak chciał, że niepuszczającego go, ale mnie w oknie (a byłem jak już wspomniałem tylko widzem). Wbiegł po schodach i mnie bardzo okrzyczał. Ja się poskarżyłem w domu i moja mama, będąca kobietą odważną i niemogącą zdzierżyć, że zostałem tak potraktowany (nie było żadnego rzeczywistego dowodu na to, że ja ten samolot puściłem), po lekcjach poszła do pana wicedyrektora do domu. Nie było go, ale żona, którą po prostu „opieprzyła” za męża. Nadmienię, że moja mama nieco się pewnie czuła, bo mój tato też był nauczycielem (ale w innym mieście), a dyrektor szkoły - miał z moim tatą dalekie powiązanie rodzinne! Oczywiści o tym pan wicedyrektor nie wiedział. Cała wisienka na torcie tej opowieści jest tak naprawdę na końcu. Tak się potem ułożyło – po ok. 25 latach, iż wspomniany wicedyrektor szkoły (później zmienił pracę) został moim szefem w pracy przez okres ok. 10 lat. Zawsze korciło mnie, aby mu to przypomnieć (żyliśmy w zakładzie pracy na bardzo dobrej pozytywnej stopie współdziałania). Tak naprawdę coś mnie zawsze powstrzymywało, aby to uczynić. Może to zrobię kiedyś? Ta opowieść jest też lekcją, że najlepiej zawsze ze wszystkimi żyć w zgodzie, bo tak naprawdę nie wiadomo, co przyszłość przyniesie i co będziemy musieli zrobić, uczynić, postąpić. Jakie mogą być później konsekwencje międzyludzkie? Tak, więc na pożegnanie - Ahoj, przygodo... w szkole!?
:-)