Kochani! Temat pojawił się jakiś czas temu a tu taka posucha, że aż trzeszczy mi piach między zębami (luźne nawiązanie do pewnego śmiesznego wiersza - myłam dziś zęby :))
Mogę zacząć?
Oto opowiadanie napisane rok temu na pewien pojedynek literacki:
"Sala chemiczna była – jak zwykle – idealnie oświetlona i kompletnie zagracona. Po raz… nie pierwszy, tak, nie pierwszy raz spóźniłam się na dodatkowe zajęcia laboratoryjne. Pan Malicki zaszczycił mnie zniesmaczonym spojrzeniem spod gęstych, siwiejących brwi.
- Autobus. Autobus się spóźnił.
- Tak, tak. Siadaj. Ciepło się zrobiło i teraz wszystkie się rozglądacie za tymi czubami.
Uśmiechnęłam się niemrawo i spłonęłam dziewiczym rumieńcem. Dziewczyny już mieszały jakieś bezbarwne substancje, co chwila zapisując coś na pojedynczych kartkach. Anita ze świstem wypuściła powietrze z ust, obserwując gęstą czarną pianę wylewającą się z probówki na drewniany blat podstawki. Ostry zapach soli metalu wdarł się do moich nozdrzy. Na nieszczęście udało jej się nie wysadzić szkoły.
Niewysoka, szczupła brunetka o lekko skośnych oczach, trzęsącymi się rękami poprawiła włosy w kucyku i, już spokojniejsza, zajęła się następnym roztworem.
– Co robimy? – zagadnęłam, stojąc w odpowiedniej odległości od jej stanowiska.
– Mieszamy roztwory. Weź sobie dwadzieścia próbówek i napełnij tymi kwasami i zasadami – wskazała palcem na kilka litrowych słoików. – Potem patrz na tablice rozpuszczalności, Kaśka ma, i mieszaj, tak, żeby wytracił się osad.
Pokiwałam głową i szybko przygotowałam swoje stanowisko. Znowu brakowało mi wszystkiego. To próbówek, to substancji, to znów probówek… Uwijając się pomiędzy stanowiskami i obserwując dziewczyny, podbierałam im puste próbówki i słoje ze żrącymi kwasami, bo to tych wciąż nie miałam. Czas gonił, a ja – jak zwykle – byłam daleko w tyle.
Gdy już w końcu wszystko zgromadziłam i wykonałam większość mieszanin, poprawiłam rękawiczki, po czym zaczęłam spisywać wzory i reakcje.
– Wodorotlenek miedzi…
Idealną harmonię naszych szeptów, śmiechów i chichotów zburzył głośny skrzyp zardzewiałych zawiasów w drzwiach do pracowni. Najwidoczniej, ktoś nieobyty próbował dostać się do klasy.
Najpierw przeszła przez próg noga w granatowych dżinsach. Obserwowałyśmy ją wszystkie z niemałym zaciekawieniem, ponieważ należała ona do… osobnika płci męskiej! Później już całe ciało wyłoniło się zza ściany. W skupieniu, przez gęste opary chemicznych substancji i z dreszczykiem ekscytacji biegającym po plecach, nie mogąc wykrztusić z siebie słowa, przyglądałyśmy się temuż obiektowi. Dariusz Jakubowski, świetny rozgrywający ze szkolnej drużyny siatkarskiej, uczeń z równoległej klasy „D”, zwanej potocznie ogólnej i mój kolega z gimnazjum, z zabójczym uśmiechem na ustach – kryjącym wręcz perfekcyjnie niemałe zmieszanie po ujrzeniu przed sobą naszego staruszka od chemii – grzecznie ukłonił się i bez zająknięcia powiedział:
– Dzień dobry. Czy mógłbym poprosić Izę na chwilę?
Podniosłam zdziwiony wzrok znad mojego lazurowego roztworu i głupio się uśmiechnęłam. Profesor oczywiście zgodził się. A jakżeby inaczej, kiedy Darek się tak szeroko uśmiechał? Oczywiście bąknął pod nosem jeszcze: „Ach te czuby…”, ale kolega na szczęście tego nie słyszał. Szybko i niezgrabnie wyminęłam wszystkie ławki i, żegnana zaciekawionymi spojrzeniami dziewcząt, które teraz rozmawiały między sobą, zamknęłam z trzaskiem drzwi.
– Cześć Darek – zaczęłam swobodnie, znając dalszy przebieg rozmowy i będąc na niego w stu procentach przygotowana.
– Wiesz Iza… - chłopak był wyraźnie zmieszany. Nie dziwiło mnie to za bardzo. Prosił mnie o zadanie trzeci raz w tym tygodniu – a podobno byliśmy w dwóch, różnych klasach. Uwzględnijmy przy tym, że była dopiero środa. Środa.
– Wiem, niemiecki czy angielski?
Milczał przez chwilę, a na jego apollińskim czole pojawiły się wklęsłe pasma, jakby się nad czymś intensywnie zastanawiał. Machnął nieznacznie ręką, odpędzając od siebie jakąś nieprzyjemną myśl i w końcu wydusił z siebie, że tym razem to już w ogóle kosmos - geografia. Trochę mnie jednak dziwił swoim zachowaniem. Znałam go już trzy lata i mogłam spodziewać się różnych odruchów z jego strony. Jednak dzisiejszym zakłopotaniem przebił wszystkie wcześniejsze. Czyżby jakieś większe wypracowanie?
Był normalny - niektórych dziwi, że człowieka można określać mianem „normalny”, gdy nie jest on w psychiatryku. Znał granice, których nigdy nie przekraczał. Wiedział, że nie jestem maszyną, mam swoje życie i za pomoc, jaką mu okazywałam, gdy tylko mogłam, powinien mnie na rękach nosić, bo ratowałam go nie raz, ale dziś… Dziś był wyjątkowo, naprawdę wyjątkowo subtelny. Nieco zaniepokojony czekał na moją reakcję.
– Nie teraz – odrzekłam uśmiechając się od ucha do ucha, by rozrzedzić nieco zgęstniałą atmosferę. Wpatrywał się we mnie jak ciele w malowane wrota.
– Ach, no tak. Pewnie, że nie teraz. To na poniedziałek.
– I już dziś przyszedłeś mnie prosić? – Nie kryjąc zdziwienia, roześmiałam się. Nieuczesane, niepokorne kosmyki spadły mi na oczy. Zakryłam dłonią usta, aby ukryć szeroki, prześmiewczy uśmiech. – Żartujesz sobie?
– Nie. Po prostu jutro jadę na wycieczkę, wracam w sobotę rano, a po południu mecz, na którym pewnie bym cię nie złapał. Prawda?
– Niezbadane są wyroki boskie. O osiemnastej, tak? Wtedy ci przyniosę to zadanie, bo też mamy je zrobić. Następnym razem przyjdź na przerwie, dobra?
– Okej – odpowiedział z ulgą wypisaną na całej twarzy. Mruknął coś do siebie, rzucił mi szybko: „pa”, i zniknął za ścianą.
Zachowałaś spokój, nie dałaś po sobie poznać, że ci się podoba. Brawo Iza, punkt dla ciebie.
Wróciłam do sali jakby nigdy nic, jednakże nie dało się ukryć, że byłam lekko zarumieniona. Na korytarzu Darek tego nie widział, ale tu, przy tych wszystkich lampach… skierowanych w moją stronę! Przełknęłam ślinę i szybko znalazłam się przy swoich notatkach.
– A…!
Przez nieuwagę jeden z moich roztworów nie znalazł się w statywie, a na podłodze. Szybko rzuciłam się w stronę torby, gdzie miałam chusteczki i całym opakowaniem zakryłam plamę. Profesor na szczęście był zajęty naszą prymuską.
– Cholera.
– Co się stało? – zainteresował się nagle chemik, zmierzając w moją stronę.
– A… psik! Chyba będę piła – wymyśliłam na poczekaniu i udałam, że wyrzucam jedną z chusteczek do kosza. Chemik cofnął się w stronę Kaśki i jej tabeli rozpuszczalności.
– A broń cię panie Boże! – wykrzyknął, po czym pokiwał z politowaniem głową. Spojrzałam ukradkiem na parkiet. Po roztworze została „nieco” jaśniejsza plama na parkiecie…
Na dworze było nadspodziewanie gorąco, jak na pierwsze dni kalendarzowej wiosny. Spociłam się jak bóbr. Bluzka na ramiączkach wręcz przykleiła się do mnie, a plecak na pewno pozostawił na moich łopatkach dużą, mokrą plamę. Czułam to. Tego dnia wszystko wydawało mi się mokre – może to przez tę plamę wypaloną w parkiecie pracowni chemicznej? Gryzło mnie sumienie. Na przystanku nie było nikogo, kto mógłby zagłuszyć moje myśli samobójcze.
– Zawsze muszę coś zepsuć.
Ze zgrozą w oczach spojrzałam na moje uda, które to poruszały się tak niezgrabnie, fałdki na brzuchu, które wprawiały mnie w podły nastrój i niezdarne, wielkie ręce, nieskore do pracy. Znów opadły mi na oczy wypłowiałe kosmyki moich sianowatych włosów. Czemu Bartek i Darek również mają jasne włosy?
Zawsze, gdy byłam sama, nachodziły mnie takie filozoficzno-egzystencjalne pytania bez jasnej odpowiedzi. Ale skupmy się na temacie głównym: dlaczego Bartek (moja pierwsza miłość) i Darek (moja któraś z kolei, tymczasowa miłość) są do siebie tacy podobni? Czyż to nie ciekawe? A może zapisano mi w genach pociąg do blondynów?
Coraz głośniej krzyczą wyblakłe uczucia.
Mocne i wzniosłe, drapieżne. Beztroskie.
Jak balon nabuzowany pęka od ukłucia.
Czuję duszności, serce spieczone woskiem.
Ach… moje pierwsze prawdziwe zauroczenie.
Bartek pracował u mojego taty w tartaku. Układał drzewo, czasem próbował coś zdziałać na maszynach, często pomagał przy pakowaniu klepek do transportu. A ja? Ja oczywiście też pomagałam – zachichotałam w myślach jak prawdziwa blondynka śmiejąca się do sera. Rozmawiałam z nim dużo, żartowałam, starałam się być normalna i… chyba nawet mi wychodziło. Nie flirtowałam z nim, bałam się tego i choćby myśl o tym, że odkryłby moje uczucie do niego, mnie paraliżowała bardziej niż jad pająka przed kopulacją z pajęczycą – ach! Cztery biologie w tygodniu równają się trwałemu urazowi na umyśle! I jak ja mam znaleźć sobie męża, co? Ale wtedy nie byłam jeszcze taka pokręcona.
Z lubością obserwowałam jego przyjazd na granatowo-żółtym góralu. Jak zsiadał z roweru, zagadywał innych pracowników. Pamiętam, że wieczorami jego twarz pojawiała się przed moimi oczami. Jego śmiech… słyszałam jego głos. Wyobrażałam go sobie leżącego na mojej pościeli - przytulał się do mnie, ogrzewał mnie swoim ciałem.
Umiera, och! A niech cię diabli! Żeby tak było.
Chłód rozsądku nagły zmroził wrzątek wspomnień.
Aby tak właśnie me cierpienie się skończyło!
Tego pragnę, tego żądam, doń dziś dążę.
Tak bardzo chciałabym teraz zapomnieć, zapomnieć o wszystkim – nawet tym, co było dobre. Jak można zakochiwać się w facecie o cztery lata starszym? Przecież to już zakrawa na pedofilię i inne schorzenia mózgu. Ale wtedy miałam lat trzynaście, a to zdecydowanie głupi wiek.
Pląsałam za nim jak cień. Może nie dosłownie, ale gdzie się pojawiał, mój wzrok podążał natychmiast za nim. Wszędzie nasłuchiwałam, czy ktoś o nim nie mówi. Wszędzie wyczuwałam jego - choćby duchową, jeśli nie namacalną - obecność.
Odejdź prędko i zakusy potęg wielkich schowaj.
Słodkie myśli, czułe słówka, piękne kopertówki.
W każdej złoto... Nim mnie na kolana powal!
Tylko spróbuj, a uduszę jak nieczuła swoje smutki.
Dopiero niedawno zauważyłam, że piszę o nim wiersze… po tylu pięknych latach, kiedy wydawało mi się, że już zapomniałam, że pogodziłam się z tym, że on ma dziewczynę i już planuje z nią na poważnie swoją przyszłość. Teraz, kiedy myślałam, że nowy obiekt westchnień całkowicie pochłonął moje myśli.
Byłeś kiedyś, byłeś kiedyś mi kompanem.
Na porządku dziennym było dla mnie drwić.
Głos z sumienia był na twoje zawołanie.
Wnet zniknąłeś, gdy pojawił się ów imć.
Gorycz. Gorycz - bo jak to inaczej nazwać? Dlaczego ja? Dlaczego wtedy on musiał się odezwać, dlaczego mam tak głupiego brata? Dlaczego jestem największym pechowcem po tej stronie kuli ziemskiej i ustępuję miejsca jedynie Jasiowi Fasoli?
- Wiesz Bartek, że Iza mówiła mamie, że się w tobie zakochała.
Zamurowało mnie, z gardła wydobył się jedynie głupi chichot. Zrobiło mi się gorąco i poczułam czerwień na policzkach. Czułam, że ziemia się pode mną nie zapada!
– Kuba nie pleć głupstw, nie zmyślaj.
Akurat wychodziliśmy z kościoła, jako jedni z ostatnich. Czy wspomniałam o tym, że czasami trafiałam na niego i tam? Nie? No to teraz wszystko już jest jasne. Nie odstępowałam go na krok, jak jakiś, kurna, pies.
Po tym wydarzeniu nie odzywał się już do mnie. Pracy u ojca brakowało, unikał mnie jak tylko mógł. Nie mówił mi nawet głupiego „cześć”. Przeszedł do konkurencji, cham jeden.
Niemoc, drogi, cię spętała jak te więzy.
Które teraz nie jest łatwo znosić mi.
To przez ciebie wpadłam w boskie tarapaty.
Teraz za oszustwo to okrutne gnij.
Po jakimś czasie rzecz jasna wrócił, tamten zakład przechodził spory kryzys. Znowu zaczął mówić „cześć”, czasem zagadywać. Jednakże nie byłam już taka skora do rozmów. Pomiędzy nami wyrosła gruba ściana lodu. Nie do przebicia. Byłam zbyt dumna, by choćby udawać, że to wszystko po mnie spłynęło. Znienawidziłam go.
Śmiejesz się, rechoczesz jakby na jarmarku.
Zlot kumoszek, armia hien i gęsty deszcz.
Wydawałeś mi się innym, mój kochanku.
Siedem nieszczęść to przy tobie luster brzęk.
W tym roku spotkałam go w kościele. Był w straży przygrobnej, cały czas stał tuż przede mną. Nasze spojrzenia ciągle się mijały. Zdarzało się, że na twarz którejś ze stron wypłynął spontaniczny uśmiech. Zachowywaliśmy się jak dzieci z podstawówki. Wszystko do mnie powróciło, wszystkie dobre chwile i… nadzieja. Poczułam, że nie na darmo mówi się o wiośnie, jako porze roku zakochanych. Coś w tym musiało być. Opętała mnie jakaś szaleńcza myśl powrotu do dawnych uczuć i dzika ochota rozmowy z nim, chęć podarowania mu drugiej szansy.
Pierwszy raz w życiu wiosna była dla mnie najwspanialszą porą roku, najcudowniejszym zjawiskiem. Dodawała mi otuchy. Pozwalała myśleć, że nawet ktoś taki jak ja, może być kiedyś szczęśliwie zakochanym człowiekiem z perspektywami. Tak bardzo chciałam w to wierzyć. Wyszłam z kościoła i… zobaczyłam jego dziewczynę, czekającą na niego. Odwróciłam wzrok i tak zamknęłam rozdział pod tytułem: pierwsza miłość.
Zza łysych drzew wychynęło słońce. Spojrzałam na swoje brudne adidasy i wytarte końcówki dżinsów. Czy ja naprawdę jestem taka beznadziejna? Na moje pytanie odpowiedziała natrętna cisza. Kto normalny o tej porze siedzi na przystanku, czekając na autobus? Wszyscy normalni ludzie siedzą w parkach i na deptakach, rozkoszując się cudowną pogodą. Poszukują wrażeń. Nie zamykają się na ludzi, ba!, oni nawet szukają swoich połówek. A ja? Gapię się od piętnastu minut w chodnik. I jaki z tego wniosek?
Chyba żaden. Czekam na sobotę.
Pierwsze miłości są do bani."
Wybaczcie brak głębokich przemyśleń i ogólnie bylejakość tego utworu - wciąż udaję, że nie miałam osiemnastki i w ogóle lepiej się czuję w takich luźnych klimatach. Miłego wieczoru :)