Książka trafiła dzisiaj do księgarń, a my mamy dla Was fragment :-)
Minął Owocową, Bożniczą i Starozakonną i zatrzymał się na placu Teodora. Z opowieści rodzinnych wiedział, że była tu kiedyś cerkiew pod wezwaniem świętego Teodora, którą Austriacy po zajęciu miasta wysadzili w powietrze. Dziś, rzecz jasna, nie było już po niej śladu, została tylko nazwa placu w żydowskiej dzielnicy. Jakub odchrząknął i splunął pod nogi. Powietrze przesycone tu było zapachem krwi, pierza i końskiego łajna, które zalegało w rynsztokach. Wiele razy był w tym rewirze i zawsze witały go tu odpadające tynki i pootwierane okna, z których buchały na ulicę wonie szlajmzupy, czulentu i duszonych gęsich pipków, a wszędzie słychać było żydowskie przekleństwa.
Po kwadransie stał już na ulicy Miodowej przed dwupiętrową kamienicą oznaczoną numerem siódmym. Na parterze budynku mieścił się zakład perukarski, a na pierwszym piętrze przyjmowali klientów krawcowa i kaletnik. Drzwi wejściowe, tak jak kiedyś, wisiały na wykrzywionych zawiasach i były do połowy uchylone na ulicę.
Jakub wszedł do wydeptanej klatki schodowej. Policzył do dziesięciu i z bijącym sercem zastukał w odrapane, pomalowane kiedyś na zielono drzwi.
Otworzył mu mężczyzna o długich, delikatnych palcach, chudej ptasiej głowie i rzadkiej rudej bródce, wyglądający jak zgarbiony diabeł wycięty z obrazu Piotra Bruegla.
„Diabeł” spiesznie zamknął za nim drzwi, a potem ukradkiem spojrzał zza firanki na ulicę, jakby ktoś mógł go ze Sternem przypadkiem zobaczyć.
Mówił cicho, najwyraźniej obawiał się, że ktoś ich może podsłuchać, i dlatego chciał maksymalnie skrócić ryzykowną wizytę.
– Pamięta pan naszą umowę? – zaczął Stern. – Kret, to znaczy pan Adam Frost, bardzo by się gniewał, gdyby próbował mnie pan…
– Chodzi panu o te papiery? Przeszukałem całe miasto! Zapadły się pod ziemię.
– Gdzieś jednak są. Sam pan wspominał, że widział je kiedyś pański pomocnik?
– Nic na to nie poradzę, że przepadły! – powiedział szybko Basil, przewlekając pasemko włosów przez położoną na głowie manekina czapeczkę z tiulu. – Już dawno o nich zapomniałem.
Nigdy dotąd Basil nie kłamał. A zaczął pracować dla Sterna zaraz po aferze z Kretem. Został kupiony przez „handlowego przedsiębiorcę” na wieczne czasy, by informować Jakuba o każdym, nawet najcichszym pierdnięciu w mieście. Kiedyś podobno był bardzo zdolnym perukarzem i miał bogatą klientelę, lecz stracił ją, gdy poszedł na kilka lat siedzieć za stręczycielstwo dzieci. Jednym z jego klientów był właśnie Frost.
– To znaczy? – Dziennikarz nie dawał za wygraną.
– No, że jeszcze raz się rozejrzę – powiedział Basil przez zęby, wiążąc wprawnie supełek delikatnymi palcami. – Może coś powie stary Salmann.
– Kto?
– Fryzjer Mosze Salmann. A może „hebel” Wasyl Ołówko? – dodał, przeciągając przez czesadło nowe pasmo włosów. – Oni dwaj mogą coś wiedzieć. Założyli się przy rabinie, który z nich przeczyta więcej książek. Gadają, że Mosze jest lepszy, bo przeczytał aż dwa tysiące, a znowuż Wasyl...
– Co mnie obchodzi, do cholery, jakiś Mosze, jakiś Wasyl! – Stern zareagował nerwowo. – Ktoś od paru miesięcy bawi się ze mną w kotka i myszkę. Urządza na Rynku spektakl. Czuję, że jedna sprawa ma ścisły związek z drugą. Mam pewne skojarzenia. Coś mi mówi, że nie byłoby tego draństwa, gdyby nie…
– Kto to wie? – Basil zasłonił usta ręką, jakby już za dużo powiedział.
Umówili się, że jeszcze raz popyta wśród swoich o maszynopis, zwróci też uwagę na wszystko, co może mieć związek z wydarzeniami na Rynku.
Stern zamierzał już wyjść, lecz perukarz kręcił się dziwnie niespokojnie. W jego spojrzeniu kryła się jakaś prośba.
– Coś jeszcze?
– Zasadniczo nic, ale… nie mam naprawdę przy szanownym panu śmiałości. Czy mógłby mnie pan redaktor delikatnie wspomóc i… pożyczyć, tylko na kilka dni, siedem złociszy? Oddam, zawsze przecież oddawałem. Rychtuję dwie damskie peruczki i jeden męski tupet, a teraz, jak pan widzi – pokazał na głowę manekina przy lustrze – skończyłem tę damską, z cudownych jasnych włosów. To moja najlepsza peruka, jestem z niej naprawdę dumny. O, niech pan spojrzy! – Podniósł szpikulcem grzebienia grzywkę i dmuchnął na nią delikatnie. – Prawdziwa klasa! Najtrudniejsze jest fryzjerskie podcięcie nad czołem. Tu wchodzą w grę pojedyncze włoski! Zrobiłem ją na specjalne zamówienie dla bardzo, ale to bardzo wybrednego klienta, więc kiedy ją odbierze, zapraszam do siebie, oddam dług…
Stern nie miał ochoty słuchać ględzenia obleśnego starego. Sięgnął po portfel, otworzył boczną kieszonkę ze zdjęciem Anny i położył na blacie stołu dwie srebrne monety.
– A gdybym się czegoś dowiedział przypadkiem, w sprawie tych… no, sam pan wie… – powiedział uniżenie perukarz, zbierając pieniądze ze stolika. – To skąd mam wiedzieć, jak szanownego pana redaktora…
– Powiadomić?
– Właśnie.
Dziennikarz podniósł leżący na szafce kopiowy ołówek i zapisał na parapecie numer domowego telefonu.
– Niech pan dzwoni do mnie o każdej porze dnia i nocy.
Wychodząc, rzucił okiem na blond perukę i wtedy, dosłownie w ułamku sekundy, ogarnął go dziwny, paraliżujący niepokój.
Wracał zamyślony bocznymi uliczkami, nie patrząc nawet, którędy idzie. Potem pomyślał, że gdzieś niedaleko powinna być ulica Owocowa, i przypomniał sobie, że raz jako uczeń powszechniaka tędy właśnie biegł z kolegami, gdy całą paczką uciekli z lekcji łaciny na wagary.
Teraz niespodziewanie natknął się na weselny orszak. Na jego czele szło dwóch klarnecistów wygrywających skoczną melodię, za nimi stąpali akordeonista i skrzypek, po nich zaś pan młody z rodzicami i gośćmi. Wszyscy zdążali do synagogi, gdzie pod chupą czekała już zapewne panna młoda.
Zaaferowany zawrócił i w połowie jakiegoś zaułka, za knajpą w suterenie, przy buchającej parą pralni, wszedł do zacienionej bramy, w której owiał go zimny przeciąg.
Zaczął żałować, że wybrał tę drogę. Lepiej byłoby, pomyślał, gdyby szedł w stronę Bożniczej. Teraz miał przed sobą niewielkie podwórze wyglądające jak otoczona domami studnia. Z jej dna wyrastał wiekowy kasztanowiec, który wabił owady zapachem biało-różowych kwiatów.
Jakub stał jak zahipnotyzowany. Zaintrygowało go rozłożyste drzewo, a jeszcze bardziej siedzący pod nim starzec w ciemnych okularach.
Staruch ubrany był w białe spodnie i białą bawełnianą koszulę, na którą narzucona była kredowobiała kamizela. Chudą, ascetyczną głowę przykrywała wełniana, także biała czapeczka. Gdyby nie ciemne okulary, Stern mógłby sądzić, że pod drzewem siedzi czekająca na niego śmierć, która tylko odstawiła gdzieś na bok kosę.
Zaciekawiony podszedł do mężczyzny i wtedy dostrzegł więcej intrygujących szczegółów: biały zarost na brodzie i policzkach, wielkie sękate dłonie, które leżały na stole zupełnie jak niepotrzebne przedmioty. Na blacie stołu narysowane były okrągłe pola, co wywoływało skojarzenie z jakąś dziwną grą.
Nieznajomy nie odzywał się, zmuszając gościa do rozpoczęcia rozmowy.
– Przepraszam… – zaczął nieśmiało Jakub, przyglądając się widocznej w małżowinie lewego ucha owłosionej kurzajce.
– Niech pan przestanie się na mnie gapić, panie Stern, nie jestem małpą – upomniał go starzec. – Niech pan wreszcie pomyśli to swoje pytanie.
– Jakie pytanie? – rzucił Stern, zdumiony tym, że starzec zna jego nazwisko.
– To, z którym pan i inni tu przychodzicie. Nie mogę pomóc, nie znając pańskiego pytania.
Stern zaśmiał się w duszy i pomyślał, że kiedy wróci do redakcji i opowie Wildze o tym zdarzeniu, dziennikarka nigdy mu nie uwierzy. Na wszelki wypadek, by nie urazić starca, dziennikarz wypowiedział w myśli to jedno pytanie, z którym zmagali się z Wilgą od czterech miesięcy.
– Wiele pan od innych wymaga! – żachnął się staruch. – Najlepiej przyjść na gotowe, co?
– Przecież jestem tu przypadkiem.
Starzec zaśmiał się krótkim, pobrzękującym śmiechem, jakby za zębami miał metalową rezonującą płytkę.
– I może przypadkiem słyszał pan o runach?
Jakub kiwnął głową, przypominając sobie przeczytany kiedyś w encyklopedii akapit o skandynawskich wróżach.
– Pana milczenie oznacza zgodę.
Starzec zdjął z szyi płócienny woreczek i potrząsnął nim, a potem wyjął garść drewnianych okrągłych tabliczek z wyrzeźbionymi rytami. Rzucił je niedbale na blat, z plaśnięciem wylądowały na wymalowanych polach.
Mężczyzna po omacku je odszukiwał, dotykał ich, mrucząc coś pod nosem i sapiąc.
– Zastanawiające. Pierwszy raz się z tym spotykam, lecz nie powiem nic takiego, czego by pan już nie wiedział, panie Stern.
– Co takiego? – niecierpliwił się dziennikarz.
– Nie widzę powodu, by musiał mnie pan poganiać. Ten znak nazywa się elhaz. – Podniósł go flegmatycznie i przystawił do ust jak hostię. – Lubię go, bo jest podobny do rogów łosia. Elhaz oznacza ryzyko, które może pan przezwyciężyć. To niezwykle ważny znak i nie wolno go bagatelizować. Jeśli zajrzy pan we własną przeszłość, uniknie pan niebezpieczeństwa.
Stary podniósł następny krążek z rysunkiem przypominającym szeroki grot strzały.
– Ten drugi znak to kenaz i oznacza świadomość. Jest pan dziennikarzem, panie Stern, i na własną rękę szuka pan mordercy. Właśnie kenaz rozświetli panu drogę niczym jasna pochodnia. Jest ktoś, kto chce panu pomóc, ale pan odrzuca jego pomocną dłoń i wpadnie za karę w ciemność!
Stern uśmiechnął się, słysząc te brednie; kolejne znaki i kolejne opowiastki, pochodzące podobno od samego Odyna. Przestał słuchać. Zamiast skupić się na wskazówkach, próbował dociec, czy mężczyzna udaje tylko ślepca, czy jest nim naprawdę.
W pewnej chwili wydało mu się, że spojrzenie dziada poszybowało zza okularów w górę, by zatrzymać się na nieruchomej chmurze.
– Nie ma jednej drogi – marudził wróż. – Są setki, a może tysiące, jak nie przymierzając, rzeka Stochód. Żeby się w tym rozeznać, trzeba mieć mądrego przewodnika. Nie powinien pan sam błąkać się po Krakidałach.
– A kto ma być tym genialnym przewodnikiem? – zapytał drwiąco Jakub. – Może pan?
– Chciałem pomóc panu, ale pan ze mnie szydzi. Za karę wróci pan tu dzisiaj wieczorem i resztę sam sobie dopowie.
Stary wstał, zebrał runy do woreczka i obrażony odwrócił się plecami do Jakuba.
Dziennikarz nie zamierzał go przepraszać. Podniósł się z taboretu, czując na sobie spojrzenia dziesiątków oczu przypatrujących mu się z otwartych okien. Zirytowało go słowo „kara”. Żałował, że stracił cenne minuty na czczą gadaninę.
Spokoju nie dawało mu jedynie to, skąd mężczyzna zna jego nazwisko, ale pomyślał (pochlebiając sobie), że widać jest w mieście popularny.
Kiedy był już w bramie, obejrzał się za siebie i wtedy zobaczył małego chłopca prowadzącego wróżbitę za rękę. Stary szedł chwiejnym krokiem w stronę sutereny. W pewnym momencie zatrzymał się, jakby nasłuchiwał, czy jego zapalczywy gość wreszcie sobie poszedł.