Dzisiaj premiera książki i z tej okazji drugi fragment. Kontynuacja w książce :-)
Dom matki
Droga z domu Wetchika do Basiliki była długa, ale znajoma. Do ósmego roku życia Nafai zawsze odbywał tę podróż w obie strony w odwrotnej kolejności, kiedy matka zabierała go razem z Issibem do domu ojca na wakacje. W tamtych czasach przebywanie w domu mężczyzn było fascynującym przeżyciem. Ojciec ze swoją grzywą siwych włosów wydawał się prawie bogiem – faktycznie, do piątego roku życia Nafai myślał, że ojciec jest Nadduszą. Mebbekew, starszy od Nafaia o zaledwie sześć lat, zawsze był złośliwym, bezlitosnym kpiarzem, lecz Elemaka cechowała w tamtych wczesnych latach żartobliwa życzliwość. Dziesięć lat starszy od Nafaia Elya już w pierwszych jego wspomnieniach związanych z domem Wetchika był duży jak mężczyzna, ale zamiast niebiańskiej powierzchowności ojca miał groźny, dziki wygląd wojownika, człowieka, który jest uprzejmy tylko dlatego, że tak chce, a nie dlatego, że jest niezdolny do szorstkości w razie potrzeby. W tamtych czasach Nafai błagał, by go wypuszczono z domu matki i pozwolono mu zamieszkać z Wetchikiem – i Elemakiem. Stałe towarzystwo Mebbekewa byłoby po prostu nieuniknioną ceną za mieszkanie w przybytku bogów.
Matka i ojciec wspólnie mu wyjaśnili, dlaczego nie zwolnią go od nauki.
– Chłopcy, którzy są wysyłani w tym wieku do swoich ojców, to tacy, którzy nie rokują żadnych nadziei – powiedział ojciec.
– Tacy, którzy są zbyt gwałtowni, by dawać sobie radę w domu nauki, zbyt niegrzeczni, żeby mieszkać w domu kobiet.
– I tępi idą do swoich ojców w wieku ośmiu lat – dodała matka. – Oprócz podstaw czytania i arytmetyki jaki jest pożytek z tępego człowieka dla nauki?
Nawet teraz, kiedy to sobie przypomniał, Nafai poczuł lekki dreszczyk przyjemności z tego powodu – bo Mebbekew często się przechwalał, że inaczej niż Nyef, Issya i Elya w młodości, on poszedł do domu ojca w wieku ośmiu lat. Nafai był pewny, że Meb spełniał wszystkie warunki wymagane do wczesnego przejścia do domu mężczyzn.
Tak więc rodzicom udało się przekonać Nafaia, że pozostanie u matki wyjdzie mu na dobre. Były też inne powody – dotrzymywanie towarzystwa Issibowi, prestiż domu jego matki, obcowanie z siostrami – ale tym, co sprawiło, że Nafai zgodził się chętnie tam pozostać, była jego ambicja. Rokuję duże nadzieje, mówił sobie. Okażę się wartościowy dla krainy Basiliki, może dla całego świata. A może pewnego dnia moje dzieła zostaną wysłane w niebo do Nadduszy, który przekaże je ludziom mieszkającym w innych miastach i mówiących innymi językami. Może nawet będę jednym z wielkich, których zdobycze intelektualne są zakodowane w szklanych kulkach i przechowywane w archiwum, i przez resztę historii ludzie będą mnie czytać jako jednego z gigantów Harmonii.
Mimo to, ponieważ Nafai tak usilnie prosił, by mu pozwolono zamieszkać z ojcem, od ósmego do trzynastego roku życia on i Issib prawie każdy weekend spędzali w domu Wetchika. Ojciec nalegał, aby ciężko pracowali i doświadczyli, w jaki sposób mężczyzna zarabia na życie, więc nie mieli wolnego w weekendy.
– Uczycie się przez sześć dni, pracując swoim umysłem, podczas gdy wasze ciało jest na wakacjach. Tutaj będziecie pracować w stajniach i inspektach, pracując ciałem, podczas gdy wasz umysł pozna spokój, jaki daje uczciwa praca.
Ojciec zawsze mówił jak krasomówca. Matka twierdziła, że przybierał ten ton, gdyż nie wiedział, jak rozmawiać w naturalny sposób z dziećmi. Ale Nafai podsłuchał dość rozmów dorosłych, by wiedzieć, że ojciec rozmawiał w ten sposób z każdym z wyjątkiem samej Rasy. Świadczyło to o tym, że ojciec nigdy nie czuł się swobodnie, nigdy nie był prawdziwym sobą w towarzystwie innych. Lecz w ciągu wielu lat Nafai dowiedział się również, że bez względu na wzniosłość i pouczający charakter przemów ojciec nie jest głupcem; jego słowa nigdy nie były puste, głupie czy ignoranckie. Tak właśnie mówi mężczyzna, myślał Nafai w młodości i dlatego ćwiczył elegancki styl oraz postarał się nauczyć klasycznego emeznetyi, jak również potocznego basyat, który przeważał w tamtym czasie w sztuce i handlu. Niedawno Nafai uświadomił sobie, że aby porozumiewać się skutecznie z ludźmi z krwi i kości, musi mówić powszechnym językiem – jednak rytmy i melodie emeznetyi były nadal wyczuwalne w tym, co pisał, i słyszalne w jego mowie. Nawet w głupich żartach, które wywołały gniew Elemaka.
– Właśnie coś sobie uprzytomniłem – odezwał się Nafai.
Issib nie odpowiedział – był tak daleko z przodu, że mógł nie słyszeć. Ale Nafai się nie zniechęcił i powiedział, co ma na myśli, jeszcze ciszej, bo prawdopodobnie mówił sam do siebie:
– Sądzę, że te rzeczy, które tak złoszczą ludzi, mówię nie dlatego, że tak naprawdę myślę, ale dlatego, że po prostu znalazłem pomysłowy sposób na ich wyrażenie. Wymyślenie doskonałego sposobu na wyrażenie jakiejś koncepcji jest swego rodzaju sztuką i kiedy człowiek wpadnie na pomysł, musi to głośno wypowiedzieć, bo słowa nie istnieją, dopóki się ich nie wypowie.
– To dość lichy rodzaj sztuki, Nyef, i według mnie powinieneś z tego zrezygnować, zanim doigrasz się przez to śmierci.
A więc mimo wszystko Issib słuchał.
– Jak na takiego wielkiego, silnego faceta, sporo czasu ci zajmuje przebycie Graniowego Traktu do ulicy Targowej – stwierdził Issib.
– Po prostu myślałem o czymś – powiedział Nafai.
– Powinieneś się nauczyć jednocześnie myśleć i chodzić.
Nafai dotarł na szczyt drogi, gdzie Issib na niego czekał. Rzeczywiście guzdrałem się, pomyślał. Nawet się nie zasapałem.
Ale ponieważ Issib zatrzymał się w tamtym miejscu, Nafai również przystanął, odwracając się tak jak jego brat, żeby popatrzeć z góry na drogę, którą właśnie przebyli. Graniowy Trakt, zgodnie ze swą nazwą, wiódł grzbietem górskim, który opadał ku wielkiej, dobrze nawodnionej równinie nadmorskiej. Był czysty poranek i z grzbietu rozciągał się widok do samego oceanu, a obszar pokryty łatami w postaci farm i sadów, pozszywany drogami i pocętkowany miasteczkami oraz wioskami przypominał kapę rozciągniętą między górami a morzem. Patrząc z góry na Graniowy Trakt, widzieli długi sznur zdążających na targ farmerów, którzy prowadzili rzędy zwierząt jucznych. Gdyby Nafai i Issib wyruszyli choćby dziesięć minut później, musieliby odbywać tę podróż w hałasie i smrodzie koni, osłów, mułów i kurelomi, przy akompaniamencie przekleństw mężczyzn i plotek kobiet. Kiedyś było to przyjemne, ale Nafai wędrował z tymi ludźmi wystarczająco często, by wiedzieć, że przekleństwa i plotki są zawsze takie same. Nie wszystko, co pochodzi z ogrodu, wygląda i pachnie jak róża.
Issib odwrócił się ku zachodowi, co uczynił również Nafai, żeby obejrzeć krajobraz o skrajnych przeciwieństwach: nierówny, skalisty płaskowyż Besporyadoku i prawie bezwodne ugory ciągnące się aż po horyzont. Tysiące poetów poczyniło tę samą obserwację – że słońce wynurza się z morza, otoczone klejnotami światła tańczącymi na wodzie, a zatapia się w czerwonym ogniu na zachodzie, zagubione w pyle, który wiatr nieustannie przegania przez pustynię. Ale Nafai zawsze uważał, przynajmniej w kwestii pogody, że słońce powinno wędrować odwrotnie. Nie przenosiło wody z oceanu na ląd – przenosiło wysuszający ogień z pustyni w kierunku morza.
Straż przednia tłumu zmierzającego na targ znalazła się tak blisko, że bracia już słyszeli poganiaczy i osły. Tak więc odwrócili się i ruszyli w kierunku Basiliki. Fragmenty muru z czerwonej skały lśniły w pierwszych promykach słońca. Szli do Basiliki, gdzie zalesione góry północy stykały się z pustynią zachodu i ogrodowym wybrzeżem wschodu. Poeci wyśpiewywali pieśni o tym miejscu: Basilika, Miasto Kobiet, Port Mgieł, Czerwonomury Ogród Nadduszy, przystań, gdzie wszystkie wody świata schodzą się, by począć nowe chmury i znów wylać świeżą wodę na ziemię.
Albo, jak to ujął Mebbekew, najlepsze miasto na świecie, żeby pójść z kimś do łóżka.
Przez lata droga między Bramą Targową w Basilice i domem Wetchika na Graniowym Trakcie nie uległa zmianie. Lecz kiedy Nafai ukończył trzynaście lat, dotarł do punktu zwrotnego, który zmienił znaczenie tej drogi. W wieku lat trzynastu nawet chłopcy rokujący największe nadzieje odchodzili, żeby zamieszkać ze swoimi ojcami, pozostawiając czas nauki na zawsze za sobą. Szkoły nie opuszczali jedynie ci, którzy zamierzali nie zdobywać męskiego zawodu, lecz zostać uczonymi. Gdy Nafai miał osiem lat, błagał, by mógł zamieszkać z ojcem, w wieku trzynastu lat obstawał przy czymś zgoła odmiennym. „Nie, nie postanowiłem zostać uczonym, ale też nie postanowiłem, że nie chcę nim być – tłumaczył. – Dlaczego miałbym teraz decydować? Pozwól mi żyć u siebie, ojcze, jeżeli muszę, ale pozwól mi również pozostać w szkole matki, dopóki wszystko się trochę nie wyjaśni. Nie potrzebujesz mnie w swojej pracy, tak jak potrzebujesz Elemaka. A ja nie chcę być kolejnym Mebbekewem”.
Tak więc choć droga między domem ojca i miastem się nie zmieniła, Nafai chodził nią teraz odwrotnie. Podróż w obie strony nie odbywała się z miejskiego domu Rasy na wieś i z powrotem; teraz wiodła z wiejskiego domu Wetchika do miasta. Mimo że w mieście miał właściwie więcej swoich rzeczy – wszystkie książki, papiery, przybory i zabawki – i spędzał tam często trzy lub cztery noce w ciągu ośmiodniowego tygodnia, jego dom był teraz u ojca.
I to było nieuniknione. Żaden mężczyzna nie mógł twierdzić, że cokolwiek w Basilice jest naprawdę jego własnością; wszystko otrzymywał w formie prezentu od kobiety. A z powodu jeziora nawet taki mężczyzna jak ojciec, który miał wszelkie podstawy do tego, żeby czuć się bezpiecznie z wieloletnią partnerką, nigdy nie mógł się czuć w Basilice jak u siebie w domu. Głęboka rozpadlina w sercu miasta – bez niej miasta w ogóle by nie było – zajmowała połowę obszaru Basiliki i żadnemu mężczyźnie nie wolno było tam chodzić, żadnemu nie wolno było nawet zapuścić się do otaczającego ją lasu dostatecznie daleko, by ujrzeć lśniącą wodę. Jeżeli lśniła. O ile Nafai wiedział, rozpadlina była taka głęboka, że światło słoneczne nigdy nie docierało do lustra wody jeziora w Basilice.
Żadne miejsce nie może nigdy być domem, jeżeli jest tam zakątek, do którego nie wolno chodzić, myślał. Żaden mężczyzna nie jest naprawdę obywatelem Basiliki. A ja staję się kimś obcym w domu matki.
Dawniej Elemak często opowiadał o miastach, w których wszystko było własnością mężczyzn, gdzie mężczyźni mieli wiele żon, a żony nie mogły decydować o odnawianiu swoich kontraktów małżeńskich; istniało nawet jedno miasto, gdzie w ogóle nie zawierano małżeństw, a każdy mężczyzna miał prawo posiąść każdą kobietę i nie mogła odmówić, chyba że była już w ciąży. Nafai zastanawiał się jednak, czy któraś z tych opowieści jest prawdziwa. Bo dlaczego kobiety miałyby godzić się na takie traktowanie? Czy to możliwe, że kobiety z Basiliki były o wiele silniejsze od kobiet mieszkających gdzie indziej? Czy może tutejsi mężczyźni byli słabsi lub bardziej bojaźliwi od mężczyzn z innych miast?
Nagle odpowiedź na to pytanie stała się pilną potrzebą.
– Issya, czy kiedykolwiek spałeś z kobietą?
Issib nie odpowiedział.
– Po prostu zastanawiałem się nad tym – wyjaśnił Nafai.
Issib wciąż milczał.
– Usiłuję pojąć, cóż takiego wspaniałego jest w kobietach z Basiliki, że mężczyzna taki jak Elya ciągle tu wraca, a mógłby przecież zamieszkać w jednym z tych miejsc, gdzie mężczyźni dyktują warunki przez cały czas.
Teraz Issib odpowiedział.
– Po pierwsze, nie ma takiego miejsca, gdzie mężczyźni dyktują warunki przez cały czas. Są tylko miejsca, gdzie mężczyźni udają, że dyktują warunki, a kobiety, że im na to pozwalają, tak jak tutaj kobiety stwarzają pozory, że dyktują warunki, a mężczyźni udają, że im na to pozwalają.
Była to interesująca myśl. Nafaiowi nigdy nie przyszło do głowy, że może sytuacja nie była jednoznaczna. Ale Issib jeszcze nie skończył. Nafai chciał go wysłuchać do końca.
– A po drugie?
– Po drugie, Nyef, matka i ojciec kilka lat temu znaleźli dla mnie cioteczkę i szczerze mówiąc, nie jest to aż taka rewelacja.
Nie to Nafai chciał usłyszeć.
– Meb chyba uważa, że tak.
– Meb jest bezmózgowcem – stwierdził Issib. – Chodzi tam, dokąd go prowadzi najbardziej wystająca część ciała. Czasem oznacza to, że podąża za swoim nosem, ale zwykle nie.
– Jak było?
– Przyjemnie. Była bardzo miła. Ale nie kochałem jej. – Issib wydawał się trochę tym zasmucony. – Czułem, jakby to było coś, co mi robiono, a nie coś, co robiliśmy razem.
– Czy to z powodu…
– Mojego kalectwa? Częściowo chyba tak, choć w zamian nauczyła mnie, jak dawać przyjemność, i powiedziała, że poszło mi zaskakująco dobrze. Dla ciebie będzie to prawdopodobnie takie przyjemne jak dla Meba.
– Mam nadzieję, że nie.
– Matka powiedziała, że najlepsi mężczyźni nie czerpią aż tak dużej przyjemności z uprawiania miłości z cioteczkami, ponieważ nie chcą odbierać przyjemności jak lekcji, chcą ją otrzymywać dobrowolnie, z miłości. Ale z drugiej strony, powiedziała, najgorsi mężczyźni też nie lubią swojej cioteczki, bo nie znoszą, gdy nie oni, lecz ktoś inny jest panem sytuacji.
– Ja nawet nie chcę cioteczki – rzekł Nafai.
– W takim razie jak się czegokolwiek nauczysz?
– Chcę się nauczyć razem z moją partnerką.
– Jesteś romantycznym idiotą – stwierdził Issib.
– Nikt nie musi uczyć ptaków czy jaszczurek.
– Nafai ab Wetchik mag Rasa, sławny jaszczurczy kochanek.
– Kiedyś widziałem, jak para jaszczurek to robi przez całą godzinę.
– Nauczyłeś się jakichś dobrych technik?
– Jasne. Ale można je zastosować tylko pod warunkiem, że jest się zbudowanym jak jaszczurka.
– To znaczy?
– Mają go długości mniej więcej połowy swojego całego ciała.
Issib się roześmiał.
– Wyobraź sobie kupowanie spodni!
– Wyobraź sobie zawiązywanie sandałów!
– Trzeba by owijać rzemyki wokół pasa.
– Albo supłać je na ramieniu.
Rozmawiając tak, szli przez targ, gdzie ludzie właśnie zaczynali otwierać stragany, bo wkrótce mieli przybyć farmerzy z równiny. Ojciec utrzymywał kilka kramów na targu zewnętrznym, choć żaden z farmerów z równin nie miał ani pieniędzy, ani wyrafinowania, by chcieć kupić roślinę, której utrzymanie przy życiu wymagało wiele zachodu, a niedającej plonów wartych tego wysiłku. Jedynymi nabywcami tych roślin na targu zewnętrznym byli klienci z samej Basiliki lub, rzadziej, bogaci cudzoziemcy, którzy pobieżnie oglądali stragany na targu zewnętrznym w drodze do lub z miasta. Podczas nieobecności ojca nadzór nad montowaniem wystaw przypadał Rashgallivakowi, który oczywiście był już na miejscu i ustawiał rośliny z chłodnej strefy klimatycznej w oziębianej gablocie. Pomachali mu rękami, choć Rashgallivak nawet nie skinął głową na znak, że ich rozpoznał. Taki właśnie był Rash – przychodził z pomocą, jeśli go potrzebowali w jakiejś krytycznej sytuacji, ale w tej chwili jego zadanie polegało na rozstawieniu roślin, poświęcił więc tej czynności całą uwagę. Nie było jednak pośpiechu. Najwięcej roślin sprzedawali późnym popołudniem, kiedy Basilikanie szukali imponujących prezentów dla swych partnerek czy kochanek lub podarunków mogących pomóc w podbiciu serca osoby, do której się zalecali.
Meb kiedyś zażartował, że ludzie nigdy nie kupują egzotycznych roślin dla siebie, ponieważ z ich utrzymaniem jest tylko kłopot. Kupują je na prezent, bo sporo kosztują.
– Idealnie nadają się na prezent, bo są piękne i imponujące dokładnie tak długo, jak długo trwa romans – zwykle około tygodnia. Potem roślina więdnie, chyba że obdarowane ciągle płacą nam, abyśmy przychodzili ją pielęgnować. Tak czy inaczej ich uczucia do rośliny są takie jak uczucia do kochanka, który im ją dał. Albo czują ciągłą irytację, ponieważ on się jeszcze wokół nich kręci, albo niesmak na wyblakłe wspomnienie obmierzłej przygody. Jeżeli jakaś miłość zapowiada się na stałe uczucie, kochankowie powinni kupić sobie drzewo.
Właśnie wtedy, gdy Meb zaczął w ten sposób rozmawiać z klientami, ojciec odsunął go od straganów. Niewątpliwie na to właśnie Meb liczył.
Nafai rozumiał pragnienie wymigania się od pomocy w prowadzeniu interesu. W nudnej pracy polegającej na sprzedawaniu kapryśnych kwiatów nie było nic zabawnego.
Jeżeli zakończę naukę, pomyślał, będę musiał codziennie wykonywać jedną z tych wstrętnych prac. I to mnie do niczego nie doprowadzi. Po śmierci ojca Elemak zostanie Wetchikiem i nigdy mi nie pozwoli na poprowadzenie karawany, co jest jedynym interesującym aspektem tej pracy. Nie chcę spędzić całego życia w cieplarni, suszarni czy chłodni, przeszczepiając, hodując i rozmnażając rośliny, które więdną niedługo po ich sprzedaniu. Nie ma w tym nic wzniosłego.
Targ zewnętrzny kończył się przy pierwszej bramie, której skrzydła były zawsze otwarte; Nafai zastanawiał się, czy w ogóle jeszcze można je zamknąć. Nie miało to większego znaczenia – tej bramy strzeżono najstaranniej, ponieważ była najruchliwsza. Każdemu przechodniowi skanowano tęczówkę oka i sprawdzano jego tożsamość na liście obywateli i osób uprawnionych. Jako synowie obywateli, Issib i Nafai sami też byli formalnie obywatelami – mimo że nie wolno im było posiadać nieruchomości w mieście – a po osiągnięciu pełnoletności mieli zagwarantowane prawo do głosowania. Tak więc strażnicy traktowali ich z szacunkiem.
Między bramą zewnętrzną i wewnętrzną, otoczone wysokimi czerwonymi murami i strzeżone z każdej strony miasto Basilika prowadziło swój najbardziej dochodowy interes: targ złota. Właściwie złoto nawet nie przeważało wśród towarów, które tu kupowano i sprzedawano, choć lichwiarzy zeszło się wielu jak zawsze. Na targu złota handlowano wszelkimi drogocennymi artykułami, które były łatwe do przenoszenia, a tym samym łatwe do ukradzenia. Klejnoty, złoto, srebro, platyna, bazy danych, biblioteki, tytuły posiadania, umowy powiernicze, świadectwa o posiadaniu akcji i zaświadczenia o nieściągalnych długach, tym wszystkim tu handlowano i każdy stragan posiadał własny komputer do zgłaszania transakcji miejskiemu rejestratorowi – głównemu komputerowi miasta. Właściwie ciągle zmieniające się obrazy holograficzne na wszystkich komputerach wywoływały dziwny efekt błyskania, tak że gdziekolwiek człowiek by spojrzał, zawsze dostrzegał kątem oka jakiś ruch. Według słów Meba właśnie dlatego lichwiarze i sprzedawcy na targu złota byli przekonani, że ktoś ich zawsze szpieguje.
Gdy tylko przeskanowano tęczówki Nafaia i Issiba przy bramie, niewątpliwie większość komputerów odnotowała ich obecność, wyświetlając na ekranie nazwiska, pozycję społeczną i sytuację finansową. Nafai wiedział, że kiedyś to będzie coś znaczyć, ale w tej chwili nie znaczyło zupełnie nic. Odkąd Meb narobił długów po ukończeniu osiemnastu lat, na wszystkie kredyty dla rodziny Wetchika wprowadzono surowe ograniczenia, a ponieważ kredyt był dla Nafaia jedyną drogą do zdobycia większej sumy pieniędzy, nikt się nim tu nie interesował. Ojciec prawdopodobnie mógłby spowodować zniesienie tych ograniczeń, ale ponieważ załatwiał wszystkie interesy gotówką i nigdy nie pożyczał pieniędzy, ograniczenia nie wyrządzały mu zupełnie żadnej szkody – i ukróciły pożyczki Meba. Nafai przez wiele miesięcy był świadkiem jęków, krzyków, prychnięć i szlochów brata, aż Meb w końcu uświadomił sobie, że ojciec nie ustąpi i nie pozwoli mu na niezależność finansową. Od kilku miesięcy Meb nie robił szumu wokół tej sprawy. Teraz gdy zjawiał się w nowych ubraniach, zawsze utrzymywał, że pożyczali mu je przyjaciele, którzy się nad nim litowali, ale Nafai w to nie wierzył. Meb nadal wydawał pieniądze, jakby miał jakiś kapitał, a ponieważ Nafai nie mógł sobie wyobrazić Meba przy jakiejkolwiek pracy, mógł wyciągnąć jedynie taki wniosek, że Meb znalazł kogoś, kto mu pożyczał akonto jego spodziewanego udziału w majątku Wetchika.
To by było podobne do Meba – pożyczać akonto spodziewanej śmierci ojca. Ale ojciec był wciąż energiczny i zdrowy, miał zaledwie pięćdziesiąt lat. W pewnym momencie wierzycieli Meba zmęczy czekanie i będzie musiał znów ojca błagać o pomoc w wyciągnięciu go z długów.
Przy bramie wewnętrznej była jeszcze jedna kontrola tęczówek. Ponieważ bracia byli obywatelami, a komputery pokazały, że nie tylko niczego nie kupili, ale nawet nie zatrzymali się przy żadnym straganie, nie musieli poddawać ciał skanowaniu w celu ustalenia, czy nie dokonali czegoś, co eufemistycznie nazywano „nieupoważnionym pożyczaniem”. Tak więc wkrótce wkroczyli przez bramę do miasta.
Dokładniej mówiąc, weszli na targ wewnętrzny. Był on równie duży jak targ zewnętrzny, ale na tym podobieństwo się kończyło, gdyż zamiast mięsa i innych produktów do jedzenia, bel tkanin i stosów budulca na targu wewnętrznym sprzedawano wyroby gotowe: ciastka i lody, przyprawy i zioła, pościel i meble, draperie i gobeliny, wykwintnie uszyte koszule i spodnie, sandały, rękawiczki, pierścionki na palce u rąk i stóp, kolczyki oraz egzotyczne błyskotki, zwierzęta i rośliny, które sprowadzono ze wszystkich zakątków świata, ponosząc duże koszty i narażając się na duże ryzyko. Tutaj ojciec oferował swoje najcenniejsze rośliny na straganach czynnych całą dobę.
Żaden z tych kramów nie miał jednak większego uroku dla Nafaia – zobojętniały mu po tylu latach przechodzenia przez targ z drobną sumą w kieszeni. Dla niego liczyły się tylko te, gdzie sprzedawano myachiki: szklane kulki, w których zarejestrowano muzykę, taniec, rzeźby, malowidła; tragedie, komedie i historyjki z życia wzięte, recytowane w formie wierszy, odgrywane w sztukach lub wyśpiewywane w operach; dzieła historyków, naukowców, filozofów, krasomówców, proroków i satyryków; lekcje i pokazy wszelkich dziedzin sztuki i technologii, jakie kiedykolwiek wymyślono; no i oczywiście wielkie pieśni miłosne, z których Basilika słynęła na całym świecie. Były to nieme sztuki erotyczne z muzyką w tle, ciągnące się bez końca, powtarzające się nieustannie i przypadkowo jak samokreatywne rzeźby w sypialniach i prywatnych ogrodach wszystkich domostw w mieście.
Oczywiście Nafai był zbyt młody, by sam mógł kupować pieśni miłosne, lecz widział już niejedną podczas odwiedzin w domach przyjaciół, których matki lub nauczycielki nie odznaczały się tak surowymi zasadami jak Rasa. Pieśni zafascynowały go w równym stopniu muzyką oraz fabułą, jak i erotyką. Na targu poszukiwał nowych dzieł basilikańskich poetów, muzyków, artystów i odtwórców lub dzieł starych, które przeżywały swoją drugą młodość, albo też dziwnych dzieł zagranicznych, w tłumaczeniu lub oryginale. Ojciec wydzielał synom grosze, lecz matka dawała swoim wszystkim dzieciom – synom, siostrzenicom oraz zwykłym uczniom – przyzwoite kieszonkowe na zakup myachików.
Nafai zboczył w kierunku straganu, przy którym jakiś młodzieniec śpiewał niezwykle wysokim i melodyjnym tenorem; melodia nasuwała przypuszczenie, że może to być nowy utwór kompozytorki, która nazywała się Wschód Słońca – lub jednego z jej lepszych naśladowców.
– Nie – powstrzymał go Issib. – Wrócisz tu po południu.
– Możesz iść dalej.
– Jesteśmy już spóźnieni.
– Parę chwil mnie nie zbawi.
– Wydoroślej, Nafaiu – upomniał go Issib. – Każdą opuszczoną lekcję będziesz musiał odrobić.
– I tak nigdy nie nauczę się wszystkiego – stwierdził Nafai. – Chcę wysłuchać pieśni.
– Słuchaj po drodze. A może nie umiesz równocześnie iść i słuchać?
Nafai dał się wyprowadzić z targu. Pieśń szybko ucichła zagłuszona muzyką z innych straganów oraz paplaniną i rozmowami na targowisku. W przeciwieństwie do zewnętrznego targ wewnętrzny nie czekał na farmerów z równiny, tak więc był czynny na okrągło; Nafai wiedział, że połowa ludzi na tym targowisku ma za sobą nieprzespaną noc i kupuje ciastka oraz herbatę na poranną kolację przed powrotem do domu i pójściem spać. Mógł być wśród nich Meb. Przez chwilę Nafai zazdrościł mu wolności życia. Jeśli kiedykolwiek zostanę wielkim historykiem lub naukowcem, czy będę miał taką wolność? – zastanawiał się. Wstawać w południe, pisać do zmierzchu, a potem wypuścić się w basilikańską noc, by obejrzeć tańce i sztuki, posłuchać koncertów lub może recytować fragmenty owoców mojej pracy sprzed zaledwie kilku godzin przed uważną publicznością, wśród której zawrzałoby od dyskusji, sporów, pochwał i krytyki związanych z moim dziełem – jak mogły nużące podróże Elemaka w pyle i brudzie równać się z takim życiem? A potem wrócić o świcie do domu Eiadh i kochać się z nią, ciesząc się z nocnych przygód i triumfów.